wtorek, 13 listopada 2012

|.Rozdział 3 - Pies kotu nie równy

Jechaliśmy prawie trzy godziny, a ja powoli pogrążałam się w głębokim śnie. Leżałam na siedzeniu, wtulona w Centera z zamkniętymi oczami. W końcu słyszałam tylko szmer wiatru przez uchylone okno drzwi, sama zaś byłam zbyt zamyślona, by cokolwiek innego słyszeć.
Było około 19:00, jak wywnioskowałam z ciemności panującej poza limuzyną. O tej porze Hope zawsze śpiewał swoją i tak bardzo mi znaną pieśń, która zwykle mnie usypiała. Była piękniejsza od śpiewu innych ptaków, jakby był zaczarowanym kanarkiem, choć to nie możliwe. Magia nie istnieje, a to, co ja potrafię, to tylko wynik mojej wrodzonej choroby. Jest dziedziczna, bo słyszałam, że nawet mama ją miała w dzieciństwie. Cierpiała, ale nauczyła się wytrzymywać jej objawy. Nie mogła się złości, kto wie, do czego mama byłaby zdolna, gdyby dostała nagle szału...
Po chwili w końcu zasnęłam.
Obudziło mnie moje imię, gdy ktoś je wołała. Nie byłam dość zbudzona i nie rozpoznałam głosu, dopiero otrząsnęłam się, gdy Center obdarował mnie swoim zimnym liźnięciem w policzek. Otworzyłam oczy i ujrzałam pochylającego się nade mną tatę.

- Andreo, obudź się. Już jesteśmy.

Z trudem podniosłam się i wyszłam, biorąc do ręki koszyk Zazu, a do drugiej klatkę z Hope. Zawołałam jeszcze Centera i spojrzałam za limuzynę. Zamarłam. Przede mną stał piękny, duży dom z szarych cegieł. Przed nim było ciemne ogrodzenie i furtka, a łączyła ją i dom wyłożona płasko, małymi kamieniami ścieżka, zaś po bokach było setki czerwonych, żółtych i niebieskich kwiatów, do tego śliczna jabłoń. Jak ktoś w środku jesieni mógł utrzymać ogród w tak idealnym stanie? Trawa, łodygi kwiatów i ich liście oraz liście jabłoni iskrzyły zielenią jak w lecie, a na ziemi nie było ani jednego jesiennego liścia. Mam dopiero dziesięć lat, a nadal nie przestaje zadziwiać mnie świat.

- Piękny, prawda? - odparł tata zamyślonym głosem. - sam nie dowierzam ogrodniczym umiejętnością Rosmerty.

Rosmerty? Jakiej Rosmerty?
Nie zdążyłam o nią spytać, gdyż nagle drzwi otworzyły się i stanęła w nich wysoka kobieta o blond włosach. Miała delikatny makijarz, który nie zakrył jej wielu zmarszczek, ciemną spódniczkę do kolan i modny berecik. W dłoni miała wachlarz z jasnym motywem kwiatów. Przypominała bogatą damę... a może rzeczywiście nią była?

- Ach, Edwardzie! Już jesteś - podeszła do nas, uśmiechając się dziecinnie i trzepocząc rzęsami. No tak, tata był przystojny, ale żeby aż tak mu się podlizywać?. - myślałam, że coś zatrzymało ciebie i... - uśmiech zszedł z jej twarzy i zrobiła nieco zmieszaną minę. - a to... ta dziewczynka...

- Ta dziewczynka to moja córka, Andrea - stwierdził.

Szturchnął mnie na znak, że mam się uśmiechnąć. Przez moment wpatrywała się we mnie, jakby ujrzała wyrośniętego robala.

- Jest taka podobna do ciebie - posłała mi udawany uśmiech, a potem pochyliła do mnie i zrobiła pieszczotliwą minę, jakby właśnie dostrzegła uroczego niemowlaka. - jest taka słodka.

- Nie potwierdziłbym tego - odparł z niesmakiem tata.

Zachichotałam, gdyż wiedziałam, że myśli o moich comiesięcznych napadach szału, które musiał znosić, zaś Rosmerta nagle się zmieszała, ale postanowiła grać na zwłokę.

- Jaka ja głupia, żeby gości nie zaprosić do domu... - zamarła. - pies...?

Nie wiedziałam o co jej chodzi, ale wkrótce do mnie dotarło, gdy ujrzałam trzy koty na parapecie w oknie domu. Przyglądały się nam czujnie, szczególnie patrzyły na Centera, który ani na sekundę nie spuszczał z nich wzroku. Słyszałam jego ciche warczenie. On  nienawidzi kotów, a jaki bałagan zrobi, ganiając je po całym domostwie Rosmerty!

- Może by tak przywiązać go... - zaczął tata, ale ja mu przerwałam.

- Nie zostawię Centera samego na dworze!

- Skądże znowu - poprawił się. - przywiążemy go do mocnej belki w twoim pokoju. A co do tego kanarka...

Spojrzałam na Hope, a potem na wygłodniałe koty, które machały łapkami, chcąc się dostać do mojego kanarka.

- Nawet o tym nie myśl.

- Zostanie w twoim pokoju, który będzie zamknięty na klucz i żadenj kot się tamj nie dostanie.

- Obiecujesz? - spytałam go z lekką nieufnością.

- Obiecuje.

- Nie martw się, moje pieszczoszki nie jedzą kanarków... - wtrąciła Madame Rosmerta. - czasami...

To ostatnie powiedziała tak, jakby chciała mi zrobić na złość. Nie ufałam jej i nie mogłam znieść jej obecności.
To była nienawiść od pierwszego wejrzenia, a ja czułam, że to nie będą udane "wakacje".

***

Notki są krótkie, ale za to będą częste. Raz w tygodniu może, zresztą teraz jestem w połowie szóstego rozdziału ;D

3 komentarze:

  1. Witaj, w poście z numerem [0423] na www.wyimaginowana-grafika.blogspot.com pojawiła się informacja odnośnie problemu z wykonaniem Twojego zamówienia. bardzo proszę o zapoznanie się z nią i odpowiedź.

    OdpowiedzUsuń
  2. nienawidze kotów... Są fałszywe, wredne i dwulicowe wrrrr...

    OdpowiedzUsuń