wtorek, 6 listopada 2012

I. Rozdział 2 - Smutne pożegnanie

- Będziemy pisać, nic się nie martw, panienko Misabielle - powtarzała Diana, mocno mnie ściskając.

Słyszałam, jak cicho łkała, jakbyśmy się już nigdy nie miały zobaczyć. Kiedy mnie puściła, wyjęła z kieszeni chusteczkę i wytarła załzawione oczy. Chciałam jak najlepiej zapamiętać jej twarz: jasne kosmyki, ukryte za białą chustą i te zielone oczy, wypełnione łzami smutku. Otworzyłam usta, by coś jej odpowiedzieć, ale tata położył mi dłonie na ramionach. Spojrzałam na niego.

- Jeśli wszystko się skończy, wrócimy tu. W końcu te konflikty międzypaństwowe nie będą trwać wiecznie - uśmiechnął się beztrosko, jakby chciał rozweselić i tak już ponurą sytuację. Nikt jednak nie odwzajemnił uśmiechu.

- Cóż, to będziemy się zbierać...

- Jeszcze nie pożegnałam się z... - urwałam.

Tata zmarszczył brwi.

- Z kim? - spytał z zaciekawieniem.

- Z... takim chłopcem.

- Jakim chłopcem.

- Jest sierotą z Wool's - odparłam szybko. Wszyscy byli tym zaskoczeni, nawet ja.

- Z tego sierocińca, któremu kiedyś pomogliśmy? - spytał z dumą.

Lubił się chwalić wszystkim co popadnie, ale cóż, kilka lat temu podniósł sierociniec Wool's ze skraju  bankructwa i za to jestem mu wdzięczna.

- Tak.

Minęło dobrych parę minut, nim się zgodził. Wpatrywał się wtedy we mnie zamyślonym wzrokiem, jakby główkował nad wyjątkowo trudnym zadaniem z matematyki.

- Idź. Tylko szybko.

- Dziękuję! - zawołałam i pobiegłam w stronę drzwi, ale już miałam wyjść, gdy nagle coś mnie o.świeciło.

- Tato...

- Tak?

- Może... zaadoptowałbyś go...

- Co? Kogo? Tą sierotę? - odparł ojciec, nie ukrywając zaskoczenia. - ależ skarbie... - dodał już błagalnym głosem.

- Dlaczego?? - oburzyłam się.

- Przecież to... no... sierota... poza tym jest dziwny.

- Tak twierdzi ta stara kocica! - krzyknęłam rozwścieczona.

- Nie mów tak o pani Cole, to bardzo miła kobieta.

Byłam już bliska dostania kolejnego ataku szału.

- Miła!? Uważa Toma za obłąkanego, a ja?! Mnie też będziesz uważać za obłąkaną?? Traktuje cię z szacunkiem, bo jesteś ważnym  mieszkańcem tego miasta, ale dla tych biednych sierot jestem istnym demonem!

Spojrzałam na niego zażenowanym wzrokiem i odwróciłam się na pięcie, podążając w stronę drzwi. Jeszcze usłyszałam, jak Arnold mówi do taty:

- Pana córka to bardzo mądra dziewczynka jak na swój wiek, nieprawda?

Może rzeczywiście taka jestem... choć... nie, nie różnie się niczym od innych dziewczyn, może tylko tą nieuleczalną, wrodzoną chorobą...
Na dworze było ciepło, co dziwne w jesienną porę. Lekki wiatr wiał z północy i poruszał liśćmi, które w nocy spadły z drzew, a teraz ich niedawni posiadacze stali nagie na podwórku.
Drzewa nie wstydzą się braku liści, a ojciec wstydzi się córki. Któż by pomyślał, że Edward Misabielle ma cierpiące na dziwną chorobę dziecko i oblewa się wstydem oraz strachem, że tajemnica wyjdzie na jaw? Traktował mnie jak szmacianką lalkę, która, jeśli coś jest w niej nie tak, zostaje odrzucona w kąt. To mój ojciec, aczkolwiek zasługuje na karę, ale nie dziś i nie teraz. Nie stracę cennego czasu, który  chce poświęcić jedynej osobie, nie uważającej mnie za dziwaczkę.
Szłam w stronę mostu, nieopodal lasu, gdzie zawsze mogłam go spotkać. Teraz opierał się o barierkę i patrzył zamyślonym wzrokiem w rzekę, uderzającą o kamienie przy brzegu.
Pamiętam, jak rzucaliśmy  patyki na wodę, organizowaliśmy konkursy na to, kto najdalej rzuci kamyk lub obserwowaliśmy chmury. Uśmiechnęłam się na samo wspomnienie tych chwil. Może kiedyś nasze drogi znów się zejdą? Może któregoś dnia wrócę tu i Tom będzie na mnie czekał? Będę tęsknić...

- Andy.

- Tom! - rzuciłam się mu na szyję i przytuliłam. - tata chce, bym z nim wyjechała.

- Nie możesz zostać? On cię nie cierpi - powiedział z nutką nadziei w głosie.

- To moja jedyna rodzina.

- I co z tego? - wzruszył ramionami.

- On mi tylko został. Na razie muszę z nim być.

- Ale wrócisz?

- Tak, obiecuje. Kocham cię, Tom - powiedziałam i puściłam go. Na jego policzki wpełzł lekki rumieniec, a on sam wbił wzrok w ziemię i uśmiechał się. - jak przyjaciela - dodałam.

Rumieniec zniknął. Podniósł wzrok już bez cienia uśmiechu, bez cienia jakiejkolwiek radości.

- Będę tęsknić! - zawołałam i ruszyłam w stronę domu.

Tak, będę za każdym tchnieniem wiatru, za liśćmi i za tym drzewem, który stoi na podwórku. Za śpiewem ptaków i za grzejącym mnie słońcem, zerkającym zza chmur.
Już zaczynam za nimi tęsknić.

***

Stałem i wpatrywałem się w nią, kiedy odchodziła. Dziwnie się czułem, na myśl, że już jej więcej nie zobaczę. Jakby czegoś mi brakowało, czegoś, co miałem, gdy się pojawiła i przez cały czas jej pobytu, a co teraz ze sobą wzięła. Rozumiała mnie, nie bała się i nie wytykała mojej inności, a teraz? Nawet nie mam do kogo się odezwać, by nie zostać wyśmianym.
Patrzyłem, jak odchodzi w stronę swojego domu. Czarne kosmyki włosów opadały na jej ramiona, a jej kroki były wyjątkowo lekkie, jakby płynęła w powietrzu, choć dotykała stopami ziemi.
Przed mojimi oczami non stop pojawiała się jej promienna twarz. Pełna szczęścia i radości,które nie istniały w moim życiu, a u niej były codziennością. Nie rozumiałem tego. Przecież nie ma matki, a ojciec żadko się nią interesował. Będzie mi jej brakować.

***

Już z daleka dostrzegłam czarną limuzynę. Pięknie połyskiwała w bladym słońcu, a w niej była widoczna klatka z żółtym kanarkiem, który wpatrywał się we mnie i cicho podśpiewywał. Arnold schodził po kamiennych schodach, pokrytych warstwą liści i wkładał do bagażnika pełne różności walizki. Wyglądał na ponurego, ale to nic nadzwyczajnego, prawie zawsze ma taki wyraz twarzy, jakby życie nie szczędziło mu cierpień. Chciałam go pocieszyć, lecz za każdym razem, gdy to próbowałam, mówił, że nie ma sensu.

W końcu z domu wyszedł lekko zdenerwowany tata, który chciał to ukryć, ale mu się nie udawało. Z nim dreptała Diana i cały czas błagalnym głosem mówiła do niego.

- Proszę pana, czemuż pan musi wyjechać? Nie może pan i panienka zostać tu?

- Nie będę narażać córki, tu jest niebezpiecznie. W każdej chwili sąsiedni kraj może przekroczyć teren Anglii, a ja nie chce ryzykować, więc moja odpowiedź brzmi: nie.

- Przecież można zapewnić panu i panience Andrei ochronę.

Prychnął rozbawiony, jakby to był najlepszy żart, jaki kiedykolwiek usłyszał.

- A panienka? Mogłaby zostać...

- Nie - odparł krótko tata. - Andreo, chodź, zaraz jedziemy.

Otworzył drzwiczki limuzyny tu.z przed Arnoldem, który już miał dotknąć srebrnej klamki. Podeszłam do niego i jeszcze przed wejściem, rzuciłam się na szyję kamerdynerowi. Szepnęłam mu do ucha.

- Proszę, ty i Diana piszcie do mnie.

Puściłam go i weszłam do limuzyny tak ostrożnie, by nie zrzucić z koszyka Zazu, klatki Hope'a. Usiadłam między nim, a nieco wyrośniętym, czarnym psem, Centera, który leżał na siedzeniu z łbem na łapach i smutno się na mnie patrzył. Też będzie tęsknił za tym miejscem i choć spędził tu zaledwie trzy lata, doskonale pamiętał każdy dzień tu spędzony.

***

Opowiadanie podzieliłam na kilka części, a raczej na dwie, nad trzecią się zastanawiam. Druga część będzie zapewne za kilkadziesiąt rozdziałów.

2 komentarze:

  1. Niee! NIe! Nie! Tom miał jechać z nią! Ale wiesz co? Tak jakąś dziwnie mi się czyta o Tomie, gdy znam Voldemorta... Ale bardzo mi sie to podoba ;)

    OdpowiedzUsuń